Książki

Syndrom głodu – fragment książki „Stefan… czyli historia (z) przypadku”

Ta historia to tylko wycinek z 13 lat wspólnego życia autorki i jej rudo-białego kocura, który co najmniej kilka razy skutecznie oszukał przeznaczenie i przetrwał na przekór ostrożnym rokowaniom i złemu losowi.

„Stefan jadł i rósł, stopniowo przybierał na masie, jednak cały czas towarzyszyły mu jakieś problemy. A to nawracająca biegunka, nierzadko z krwią (tym tematem zajmę się szerzej w rozdziale Problemy z trawieniem), a to ropiejące i zaklejające się oczy. Ilości zastrzyków i kropli, które ten maluch przyjął w ciągu pierwszego roku życia, nie jestem w stanie nawet policzyć. (…) Po uzyskaniu wyniku z antybiogramu w styczniu 2007 leczenie wreszcie ruszyło ustalonym torem i bazowało na tych antybiotykach, na które szczep bakterii bytujących w kocim oku] okazał się wrażliwy. Dopiero to zaczęło przynosić jako takie efekty, choć przywrócenie oczu Stefana do pełnej sprawności zajęło w sumie blisko dwa lata. Niemniej cały czas towarzyszył nam inny, stopniowo nasilający się problem: głód. 

fot. Monika Małek

Niestety, ze względu na potwornie trudny start oraz utrzymujące się przewlekłe zaburzenia pracy ze strony przewodu pokarmowego Stefan był wiecznie głodny.

Trzeba dodatkowo pamiętać, że był to malutki kociak, który nie tylko przechodził przez etap wzrostu i budowania organizmu, ale też starał się nadgonić deficyty z pierwszych tygodni życia, gdy jedzenia było za mało. Dlatego był w stanie zjeść każdą ilość pożywienia. Jednak nie to było sednem problemu…

Ten maluch był w stanie zjeść wszystko, i to było najgorsze. W tym miejscu dochodzimy do bardzo istotnego elementu, jakim jest uczenie się przez obserwację. Jest to jedna z metod wykorzystywanych przez kociaki do poznawania świata i przyswajania panujących w nim zasad i wzorców: maluchy obserwują tych, którzy je otaczają, a następnie kodują sobie ich zachowania i powtarzają je. Stefan nie mógł obserwować innych kotów, bo zwyczajnie ich nie było. Obserwował więc ludzi, uczył się i powtarzał. Wszystko. Także ludzkie zachowania pokarmowe. Jeśli więc ja coś jadłam, a on to widział, z automatu przyjmował, że dana rzecz jest jadalna, więc będzie odpowiednia także dla niego. A to powadziło prostą drogą do sytuacji nie tylko kłopotliwych, ale wręcz zagrażających jego zdrowiu, a w dalszej konsekwencji być może także życiu (bo o ile zjedzenie kawałka bułki czy sera skończy się dla kota co najwyżej niestrawnością, to już zjedzenie gorzkiej czekolady zawierającej wysokie stężenie teobrominy czy produktów z dużym stężeniem ksylitolu może doprowadzić do zatrucia ze skutkiem śmiertelnym włącznie). 

Aby dokładniej oddać obraz sytuacji, muszę zaznaczyć, że mieszkanie we Wrocławiu nie miało wydzielonej kuchni – wraz z salonem była to jedna otwarta przestrzeń, w której znajdował się bar oddzielający aneks kuchenny od pokoju dziennego. Wymagało to więc nie tylko stałego utrzymywania porządku w strefie kuchennej (Stefan regularnie patrolował rejon kuchenki i zlewu, odkąd tylko nauczył się tam wskakiwać z pobliskiego parapetu), ale także pilnowania każdej rzeczy do jedzenia, którą choćby na moment spuściło się z oka. Właśnie wtedy przekonałam się na własnej skórze, co to znaczy „mieć oczy dookoła głowy”. 

Pewnego popołudnia przygotowywałam na obiad kilka kotletów, które, zgodnie z moim zamysłem, mały być obłożone grubo mielonym pieprzem. Kiedy pierwszy kotlet był już rozbity i „opanierowany” odłożyłam go na bok i odwróciłam się po kolejny. Jakież było moje zdziwienie, gdy dosłownie po sekundzie talerz z pierwszym kotletem był pusty! Schowałam natychmiast resztę mięsa i ruszyłam na poszukiwanie zguby. Cóż, to nie było duże mieszkanie, ale Stefan był szybki i zwinny, więc chwilę mi zajęło, zanim znalazłam kociaka siedzącego w centralnym punkcie pod ogromnym łóżkiem w sypialni (mebel był idealnie dopasowany do szerokości pomieszczenia, nie można więc go było obejść z boków) i plującego na prawo i lewo owym pieprzem, który skutecznie przeszkadzał mu w pożarciu mojego posiłku w wersji surowej. Kto kiedykolwiek próbował odebrać kotu upolowaną zdobycz, ten wie, że nie jest to prosta walka, zwłaszcza jeśli do zwierzaka nie ma odpowiedniego dostępu. W końcu udało mi się ów nieszczęsny kotlet wydobyć spod łóżka za pomocą mopa i szczypiec do gotowania, jednak Stefan był na mnie obrażony jeszcze przez prawie dwa dni! W końcu on dzielnie upolował (nieważne, że z pieprzem!), a wredna baba mu zabrała… 

To był ten moment, w którym pomyślałam: „Nie! Coś trzeba z tym zrobić!”. I tak w moim domu po raz pierwszy pojawiła się czterokomorowa miska elektryczna, wydzielająca kotu pojedyncze posiłki o wyznaczonych porach. Było to szalenie przydatne zwłaszcza wtedy, gdy cały dzień spędzałam na uczelni, wychodząc z domu około ósmej rano, a wracając po siódmej wieczorem. Nie mogłam zostawiać kotu większych porcji karmy – tak, to były te dawne i zamierzchłe czasy, gdy mój zwierzak był jeszcze żywiony chrupkami – bo Stefan zjadłby wszystko, co widział, następnie zwymiotowałby większość po spęcznieniu karmy w żołądku, po czym prawdopodobnie zjadłby to po raz drugi. To nie był scenariusz, do którego chciałam dopuścić. Stąd miska z timerem wydawała się zdecydowanie lepszym rozwiązaniem, a kociak nauczył się z niej korzystać już po kilku dniach. Zresztą do dziś korzystam z podobnych rozwiązań w mojej pracy z kocimi pacjentami, tym razem w odniesieniu do karmy mokrej, żeby koty pozostawione same w domu w środku dnia otrzymywały częstsze posiłki w mniejszych porcjach. 

fot. Monika Małek

Za wprowadzeniem elektrycznej miski nie stało absolutnie moje zamiłowanie do gadżetów. Po prostu zachowanie, które prezentował Stefan w tamtym okresie, nosi nazwę „syndromu głodu” i może pojawiać się u tych zwierząt, które na jakimś etapie swojego życia padły ofiarą poważnego niedożywienia. To doświadczenie jest tak silnie zapamiętywane, że kot w obecności jedzenia stara się pozyskać pokarm na zapas, jakby kolejnego posiłku miało już nie być. To natomiast prowadzi do różnego rodzaju zaburzeń, takich jak wspomniane wyżej zwracanie jedzenia, ale też niestrawności i biegunki, ponieważ zbyt mocno wypełnione treścią jelita nie są w stanie prawidłowo trawić pożywienia i dochodzi do rozregulowana ich pracy. Kot więc, zamiast się najadać, jest jeszcze bardziej głodny, a problem się nasila. 

Jedyną znaną mi skuteczną metodą walki z takim zaburzeniem jest zapewnienie kotu właściwego pod względem gatunkowym, łatwo przyswajalnego pożywienia, które podawane jest w niewielkich, regularnych porcjach. Po pierwsze jest to działanie ukierunkowane na wyregulowanie pracy jelit, które dzięki temu nie są obciążane, bo taki model karmienia jest mocno zbliżony do naturalnego systemu przyjmowania posiłków przez tego małego drapieżnika, który dziennie łapie średnio 17–25 małych ofiar. Po drugie kot uczy się w ten sposób, że kolejny posiłek będzie, i to już niedługo, że wystarczy trochę poczekać, a miska znów się otworzy i pozwoli mu zaspokoić głód. Tak, jest to żmudna i powolna praca, jednak na dłuższą metę potrafi przynieść doskonałe efekty. U Stefana przepracowanie tego problemu zajęło prawie dwa lata, ale zakończyło się w zasadzie pełnym sukcesem. Obecnie mogę spokojnie zostawić na stole kawałek mięsa lub wędliny i wiem, że będę w stanie powstrzymać kota przed porwaniem go i zjedzeniem. Częścią pokarmów Stefan nie zainteresuje się wcale, inne natomiast grzecznie zostawi, jeśli go o to poproszę (więcej o tym w rozdziale Kocia inteligencja). Najważniejsze jest jednak to, że w każdej chwili mogę go zastopować w jego zachowaniu i nie muszę się bać, że to, co „upoluje”, natychmiast łapczywie pochłonie, nie dając mi szans na reakcję. Podkreślam jednak, że na taki efekt pracowaliśmy bardzo długo.”

Gdyby koś z czytelników chciał poznać pełną wersję historii Stefana, książkę można zamówić poprzez formularz znajdujący się na stronie autorki: www.kocibehawioryzm.pl



Behawiorystka Małgorzata Biegańska-Hendryk
technik weterynarii, dyplomowana behawiorystka zwierząt towarzyszących i zoodietetyczka kotów. Właścicielka marki kocibehawioryzm.pl, od lat pracująca nad poprawą relacji między kotami a ludźmi. Autorka książek i projektów edukacyjnych, twórczyni autorskiego kierunku studiów podyplomowych: "Behawiorystka zwierząt towarzyszących - koty". Prywatnie opiekunka 4 futer: Stefana, Buni, Kiwi i Opka.

Podobne artykuły