FundacjeWywiady

Fundacja JOKOT – ma być bezpiecznie i kochająco

O prowadzeniu fundacji, zapobieganiu bezdomności, sile pomocy i najważniejszym – odnajdywaniu kochającego domu potrzebującym kotom, opowiada Joanna Popko – prezes fundacji JOKOT.

Małgorzata Wróbel: Siedzimy i rozmawiamy w Twoim mieszkaniu. Dokoła nas spacerują koty, na kolanach każdej z nas śpią już małe kociaki…

Joanna Popko: Tu praktycznie nie ma kotów! (śmiech) To są dwa moje staruszki – 12 i 13 lat. Jeden jest córki, jeden jest męża. Pozostałe to koty fundacyjne! Tych małych kociaków wcale tu nie ma – a przynajmniej staram się w to wierzyć, dopóki nie zrzucą mi czegoś na głowę 😉

Za to twoja córka wygląda na zachwyconą stanem rzeczy.

 Obie moje córki lubią koty. Starsza już w poważnym wieku czterech lat przywiozła ze wsi pierwszego zwierzaka – od razu, w pierwszym tygodniu wakacji, znalazła bezdomnego kota, za chwilę kolejne. Zadzwoniła, pytając „mamo, mogę je przywieźć”? Cóż mogłam powiedzieć? Ja sama zaczęłam zbierać zwierzęta mając jakieś dwadzieścia cztery. Jednego ze znalezionych przez córkę kotów adoptowaliśmy – to jej ukochana Pipi. Innym udało się znaleźć domy.

Czy w takim razie większość kotów może liczyć na Wasz dom tymczasowy?

Niestety nie jesteśmy w stanie przyjąć wszystkich kociaków. Część mieszka u nas w mieszkaniu lub w naszej kociarni, część we współpracującym z nami Azylu u Hani, inne są w domach tymczasowych. W sumie mamy pod opieką 270 kotów – to ponad dwa razy więcej niż w większości fundacji. Współpracujemy z około 30 domami tymczasowymi – niektóre z nich mają pod opieką jednego kota, inne nawet dziesięć. Ja mam świadomość, że koty w takich grupach jak te, przebywające w kociarni, często nie czują się szczęśliwe. Ale żyją. A gdybyśmy ich do siebie nie wzięli, już by nie żyły.

fot. Fundacja Jokot

Czy macie jakieś kryteria przyjmowania zwierząt?

Nie mamy ani jednego zwierzaka, który trafił do nas, bo komuś się już nie podobał, wszystkie, które zgadzamy się przyjąć, są w sytuacji kryzysowej. Mamy dużo zwierząt, dlatego postawiłam warunek – zabieramy tylko te, które są fizycznie zagrożone śmiercią – leżą potrącone na ulicy, maluchy znalezione gdzieś bez matki, ciężko chore mioty. Jeśli zgłasza się do nas np. ktoś, kto chce oddać zwierzę, bo wyjeżdża za granicę, pomagamy szukać mu nowego domu lub domu tymczasowego, ogłaszamy na naszym facebook’u, ale sami takich kotów nie bierzemy.

Czyli trafiają do was koty w ciężkim stanie.

Najczęstszą sytuacją są kociaki zarażone kocim katarem. To choroba, która zaczyna się lekkim katarem i ropieniem oczu, ale jeśli szybko nie zacznie się leczenia, kot może stracić wzrok, szybko może też dojść do uszkodzeń płuc. Nieleczony koci katar jest najczęściej śmiertelny, a nawet leczony często pozostawia powikłania – pogorszenie wzroku, osłabienie odporności. Praktycznie wszystkie koty trafiające do nas są bardzo osłabione. Stwarza to duże problemy z adopcją – ludzie chcą adoptować zwierzęta młode, sympatyczne, zdrowe, i najlepiej rude. Najgorzej mają burasy, na nie jest najmniej chętnych.

Jakie były Twoje początki?

 Zaczęło się od pewnej starszej pani, która musiała oddać swoje koty – a miała ich 30! Po sprzedaży mieszkania pani chciała przeznaczyć część pieniędzy na zapewnienie kotom dożywotnio oddzielnego pawilonu w Schronisku, w którym mogłaby je odwiedzać. Pieniędzy było oczywiście za mało, a zapewnienie kotom takich warunków nie miało realnych szans powodzenia. Znajomy weterynarz został poproszony o wykonanie kotom zabiegu kastracji, przed ich oddaniem do schroniska i tak informacja o tej sytuacji dotarła do mnie. Już wtedy śledziłam kilka akcji poszukiwania domów dla kotów – pomyślałam, dlaczego by nie spróbować? Nawet jeśli nie uda się znaleźć domu wszystkim 30 kotom, to może chociaż kilku? Akcja trwała dwa miesiące, w tym czasie udało nam się naleźć domy stałe i tymczasowe dla całego stada. Przy okazji udało nam się zebrać pieniądze na to, by wykonać przeglądy medyczne, zrobić badania krwi, usunąć chore zęby, zaszczepić – te koty były w fatalnym stanie. Po tej akcji, ta sama starsza pani poprosiła mnie o pomoc w wyłapaniu kotki z kociętami, które znalazła w piwnicy nowego domu. Wtedy dowiedziałam się, że istnieje taki świat, w którym łapie się koty wolno żyjące, kastruje je, leczy. Dla tych kociąt również znalazłyśmy z koleżanką domy. Potem po pomoc zwracali się kolejni ludzie. Zaczęła się tworzyć wokół mnie grupa, która poszukiwała domów tymczasowych, szukaliśmy też pieniędzy, transportu, ludzi, którzy pomogą w łapaniu kotów.

I tak powstała fundacja?

Długo działaliśmy jako grupy nieformalne. W końcu, w 2011r. uznaliśmy, że czas sprawę sformalizować.  I tak, jako Fundacja JOKOT,  działamy od 7 lat – niedawno obchodziliśmy urodziny.  Wszystkimi sprawami formalnymi, związanymi z prowadzeniem fundacji zajmują się trzy kobiety. W kwestiach bardziej technicznych – łapaniu, transporcie, wspiera nas jeden mężczyzna, Marcin. Wspólnie działamy każdego dnia – teraz trudno byłoby się już z tego wymiksować (śmiech).

Czy jest to dla was praca zawodowa czy…?

W naszej fundacji nie ma ani jednego etatu – nikt nie dostaje ani grosza za pracę tutaj, działamy wyłącznie charytatywnie. Wiele wydatków związanych z działaniem fundacji – choćby w kociarni – opłacamy z własnej, prywatnej kieszeni. Sami płacimy za wodę, prąd, ogrzewanie czy materiały niezbędne do remontowania  pomieszczeń. Czasem otrzymujemy dary lub dotacje – np. z dotacji z Urzędu Miasta udało nam się wybudować kotom wolierę. Z budżetu fundacji udaje się finansować karmę, żwirek dla kotów i leczenie.

W naszej fundacji nie ma ani jednego etatu – nikt nie dostaje ani grosza za pracę tutaj, działamy wyłącznie charytatywnie. Wiele wydatków związanych z działaniem fundacji – choćby w kociarni – opłacamy z własnej, prywatnej kieszeni.

Głównym waszym założeniem jest przeciwdziałanie bezdomności?

Oczywiście. Sterylizujemy około 600 -700 kotów rocznie – to średnio 2 koty dziennie! Mamy dwie główne gałęzie naszych działań – jedną jest działalność adopcyjna, drugą właśnie sterylizacja i pomoc kotom wolno żyjącym.

Jak wygląda ta pomoc?

Koty wolno żyjące są do nas przywożone z różnych miejsc. Bardzo często wymagają  przeleczenia przed zabiegiem. Mamy u siebie sprzęt i umiejętności, aby takie koty leczyć. To wcale nie jest takie oczywiste – nie jest łatwo leczyć dzikiego kota. Tabletki najczęściej w ogóle nie wchodzą w grę (zresztą nawet w przypadku własnego, domowego kota podanie tabletki często graniczy z cudem), trzeba takim zwierzętom podawać zastrzyk – trzeba umieć taki zastrzyk zrobić, przytrzymać kota, tak, aby było to dla wszystkich bezpieczne.

Zwierzęta wyleczone i wysterylizowane mają ścinany czubek ucha – żeby w przyszłości nie było wątpliwości, że ten kot przeszedł już zabieg i nie trzeba go drugi raz łapać. Po kilku dniach rekonwalescencji koty są wypuszczane na wolność. Sezon wyłapywania kotów zaczyna się już za chwilę – z początkiem wiosny.

fot. Fundacja Jokot

Gdzie przebywają koty podczas pobytu u was?

W pomieszczeniach klatkowych. To są dzikie koty, muszą przebywać w osobnych klatkach. Gdyby chodziły luzem, nikt już by ich nie złapał, zarażałyby się od siebie wzajemnie, nie mielibyśmy też nadzoru nad ilością spożywanego pokarmu i jakością odchodów. Każdy kot ma swoją klatkę, abyśmy mogli go obserwować.  Trafiają do nas też koty, które były już wcześniej sterylizowane, ale wymagają leczenia – np. po wypadkach samochodowych, z chorymi zębami, zapaleniem uszu czy ranami po pogryzieniach. Leczymy nawet choroby przewlekłe, pod jednym warunkiem – że istnieje szansa na wyzdrowienie. Niestety, nie ma to sensu przy takich chorobach jak np. mocznica – bo przecież, jeśli taki kot wróci na wolność, nikt nie będzie karmił go karmą dla nerkowców, nikt nie poda mu kroplówki co drugi dzień. W takich sytuacjach jedynym rozsądnym wyjściem jest eutanazja – chyba, że znajdzie się ktoś, kto zechce zająć się takim zwierzakiem, ale rzadko znajdujemy osoby, które podołałyby takiej opiece nad dzikim kotem. Nie we wszystkich sytuacjach jesteśmy w stanie pomóc. Bywa tak, że kociak jest na tyle miły, chętnie podchodzi do karmiciela, że możemy mieć pewność, że jeśli zacznie cierpieć, uda nam się znów go złapać. Wtedy leczymy go i wypuszczamy – nawet jeśli zostało mu tylko kilka miesięcy, chcemy, aby przeżył je szczęśliwie, na wolności.

A reszcie kotów szukacie domów?

 Istnieją takie fundacje, które koty zbierają, tworząc im azyle, zakładając, że „nikt nie zadba o te koty tak dobrze jak ja! U mnie będzie im najlepiej, nawet jeśli będę ich mieć 80!”. Naszym założeniem jest to, że KAŻDY kociak szuka domu – na palcach jednej ręki mogłabym policzyć wyjątki. Mamy dwie kotki wycofane z adopcji. Jedna już od trzech lat „nie żyje” – ma zdiagnozowanego chłoniaka, lekarze dawali jej miesiąc, ale ona chyba tego nie usłyszała. Całkiem dobrze funkcjonuje w kociarni, wolontariusze ją rozpieszczają, ale faktem jest, że każdego dnia może umrzeć. Tylko zwierzaki tak bardzo chore wycofujemy z adopcji – wszystkie pozostałe szukają domu, nawet jeśli są niepełnosprawne, nawet jeśli są dzikie, czy po trudnych przejściach – uważamy, że dobry dom będzie dla nich na pewno lepszym rozwiązaniem niż kociarnia, w której nie mają szansy na odpowiednią ilość pieszczot, indywidualnie poświęconego czasu.

 Jakie są wobec tego kryteria adopcji?

Ma być bezpiecznie i kochająco. Oba warunki są niezbędne. Jeśli ktoś ma okna lub balkony niezabezpieczone – musi je zabezpieczyć. Czasem zgadzamy się na pewne odstępstwa – np. w przypadku kotów niepełnosprawnych, o których wiemy, że w pewne miejsca nie doskoczą. Albo w sytuacjach wyjątkowych – kota adoptował u nas kiedyś pan, który miał okno tak zarośnięte kwiatami, że nie było mowy, aby w ogóle dało się je otworzyć. Czasami zgadzamy się również na adopcję kotów do domów wychodzących, natomiast są to bardzo rzadkie sytuacje, w grę wchodzą tylko domy na odludziu, daleko od wszelkich ulic, w okolicy nie mogą być hodowane gołębie…

 Czyli Wasze koty również nie wychodzą?

Nie. I zasadniczo szukamy domów niewychodzących. Ja mieszkam w domu z ogrodem – w ogrodzie mamy wolierę i z niej nasze fundacyjne zwierzaki korzystają wiosną, latem i jesienią. W Azylu u Hani też są zrobione woliery, domy tymczasowe również je mają. Osoby z ogrodami mogą je przystosować tak, aby koty mogły z nich bezpiecznie korzystać.

W jaki sposób organizujecie podopiecznym opiekę weterynaryjną?

Na stałe współpracuje z nami jedna warszawska przychodnia – jest to Przychodnia „Boliłapka” na Ursynowie. Trafia tam 95% spraw związanych z leczeniem. Azyl u Hani znajduje się w Cieksynie i tam również mieści się współpracująca z nami przychodnia.  W przychodni „Boliłapka” pracują lekarze, którzy znają specyfikę kotów bezdomnych – i to jest dla nas najważniejsze. To naprawdę nie są takie same zwierzaki jak te urodzone i wychowanie w świetnych warunkach. Przede wszystkim, uszkodzenia płuc – na podstawie naszych doświadczeń i badań prowadzonych przez współpracujących z nami weterynarzy wynika, że właściwie wszystkie koty wolno żyjące mają zniszczone płuca, przewlekłym zapaleniem płuc. Tego się nie wychwyci nie robiąc rentgena – a ilu lekarzy bada w ten sposób bezdomne koty?  Nigdy nie oszczędzamy na diagnostyce – badaniach krwi, usg czy rentgenie.

270 kotów w tym dzikie, adopcyjne, te które czekają na nowe domy w kociarni, to na prawdę spore wyzwanie, czy macie dodatkową pomoc?

Wolontariusze zgłaszają się sami, najczęściej w odpowiedzi na nasze ogłoszenia w Internecie. Dużo osób się zgłasza, niewiele zostaje na dłużej – większość osób po 1-2 wizytach stwierdza, że jednak nie jest w stanie tego wytrzymać. Żeby bawić się i zaprzyjaźniać z kotami, trzeba zacząć od sprzątnięcia kuwet – przy takiej liczbie kotów, to nie jest przyjemna robota. Jednak wolontariuszy mamy sporo – każdego dnia od dwóch, do czterech osób. Dzięki temu koty są przyzwyczajone do tego, że pojawiają się różne osoby. Dlatego, gdy przychodzi do nas ktoś z myślą o adopcji, koty reagują zaciekawieniem, liczą na głaskanie, nie boją się obcych. Często w domach tymczasowych, gdzie mieszka tylko jeden opiekun, koty na widok nowych ludzi chowają się. U nas przewija się tyle ludzi, dzieci, a nawet nasz (aż za bardzo lubiący koty) pies, że koty są do tego przyzwyczajone.

Wolontariusze zajmują się więc…?

To ludzie pomagający w kociarni, prowadzący domy tymczasowe, pomagający nam przy stoiskach i zbiórkach na różnych wydarzeniach. Poza tym są też osoby, których osobiście nie znam, które zgłosiły chęć tworzenia dla nas ogłoszeń – ja wysyłam tylko imiona kotów, inni tworzą ich opisy, dobierają zdjęcia i wstawiają ogłoszenia na serwery. To jest armia ludzi, których kompletnie nie znamy, a którzy robią dla nas ogromnie ważną i potrzebną robotę, tworząc społeczność. Wciąż brakuje nam dużej, silnej społeczności wiernych fanów – przez to często nie mamy szans w internetowych konkursach, w których liczą się „kliknięcia”, w których wygraną są większe, tak bardzo potrzebne pieniądze.

Na pytanie „czy mamy wystarczającą liczbę wolontariuszy?” właściwie nie da się odpowiedzieć – funkcjonujemy przy tylu osobach, ile mamy. Gdyby było ich więcej, byłoby tylko lepiej. Zwłaszcza potrzebujemy kolejnych domów tymczasowych – szukamy ich cały czas.

 Jakie akcje organizujecie jako fundacja?

Nasze akcje mają trzy główne cele. Po pierwsze, jest to oczywiście zbieranie pieniędzy, których zawsze brakuje. Jesteśmy niewielką fundacją, a robimy mnóstwo rzeczy, bardzo tanio – dzięki temu, że domowy szpitalik mamy u nas, tu na miejscu. Większość fundacji chore koty trzyma w lecznicach, gdzie płacić trzeba za każdą dobę, za podanie każdego zastrzyku. U nas robią to wolontariusze, po odpowiednim przeszkoleniu, zgodnie z zaleceniami lekarzy weterynarii. Dzięki temu koty unikają transportu, a my dodatkowych kosztów, które przy takiej ilości kotów byłyby ogromne. Mimo wszystko, pieniędzy jest wciąż zbyt mało. Druga sprawa to edukacja. Na wszystkich imprezach, w których bierzemy udział, zawsze poruszamy wątki edukacyjne. W zależności od tego, jakie mamy możliwości i warunki, prowadzimy albo rozmowy i panele dyskusyjne, albo rozmawiamy z ludźmi i udzielamy porad przy naszym stoisku. Czasami przy naszym stoisku jest też lekarz weterynarii, behawiorysta lub w określonych godzinach opowiadamy np. o kotach wolno żyjących. Trzeci aspekt to nagłaśnianie idei pomocy kotom i oczywiście istnienia i działalności naszej fundacji. Dzięki temu ludzie wiedzą, gdzie, w razie potrzeby, mogą się zgłosić. Idealnie byłoby oczywiście, aby zgłaszali tylko chęć adoptowania któregoś z naszych kotów lub pomocy finansowej. Niestety, im bardziej jesteśmy znani, tym więcej interwencji trafia do nas. Oczywiście jest też więcej osób chętnych do pomocy, ale nie są to bynajmniej krzywe równoległe…

Rozmawiają: Małgorzata Wróbel i Karolina Jakubecka

Wywiad przeprowadzony dla magazynu Trzy Koty w 2018 roku

Zdjęcia: Fundacja JOKOT



Podobne artykuły