Działać skutecznie dla dobra zwierząt
O smutkach i radościach towarzyszących pracy na rzecz bezdomnych zwierząt, nowoczesnym podejściu do prowadzenia schroniska i promowaniu odpowiedzialnych adopcji opowiada dyrektor Schroniska „Na Paluchu” Henryk Strzelczyk.
Jadąc na spotkanie z Panem Henrykiem do nowej placówki „Ochota na Kota” na warszawskiej Ochocie przeczuwałam, że będzie to emocjonująca rozmowa, ale nie myślałam, że będziemy się śmiać, a potem mieć łzy w oczach. Od kilku lat obserwuję działalność Pana Henryka na rzecz zwierząt. Zaczęłam się zastanawiać kim jest? Co lubi? Jak postrzega świat? Jakie cechy powinien posiadać dobry zarządca schroniska? Mogę w stu procentach powiedzieć jedno: Pan Henryk jest przede wszystkim dobrym człowiekiem. Wiecie, za co uwielbiam swoj pracę? Właśnie za możliwość spotkania takich ludzi jak Pan Henryk. Ludzi, którzy zmieniają świat na lepszy.
Sylwia Dąbrowska: Panie Henryku, co Pan robił wcześniej, przed pracą w schronisku?
Henryk Strzelczyk: Pracowałem na szczeblu kierowniczym związanym z zarządzaniem m.in. w firmie prywatnej, potem w administracji samorządowej. Najbardziej odbiła się na mojej psychice praca w jednej z firm w Mysiadle, bo zastałem tę spółkę w stanie upadłości i trzeba było pogodzić interesy ludzi, którzy tam pracowali, z doprowadzeniem sprawy do końca. Tam nauczyłem się, że nie wszystko zawsze robi się za pieniądze, bo przecież ludzie pracowali po pół roku bez wynagrodzenia, a nie pracowali wcale gorzej niż za czasów regularnych pensji. To pokazało, że ludzie mają potężny potencjał. Potrafiłem w tamtym okresie zebrać cały zespół i doprowadzić produkcję do takiego etapu, żeby ci ludzie w końcu otrzymali swoje wynagrodzenie. Jak to zrobiłem? Byłem szczery, otwarcie rozmawiałem o problemach, umiałem przyznać się do własnych błędów. I to działa. A najważniejsze, aby z każdej złej sytuacji wyciągać naukę i wnioski na przyszłość.
S.D.: Od kiedy kieruje Pan schroniskiem Na Paluchu?
H.S.: Dyrektorem zostałem 17 lutego 2015 r., ale ze schroniskiem związany jestem od 2003 roku (od 2004 roku na stanowisku zastępcy dyrektora). To kawał czasu, który ciągle analizuję, bo bywało, że schronisko było bardzo przepełnione, było bardzo ciężko. Ważne dla mnie jest wyciąganie wniosków z tamtych lat i wybieranie lepszych rozwiązań na przyszłość, aby nigdy nie wrócić do tamtego okresu.
S.D.: Co jest dla Pana najważniejsze w kierowaniu schroniskiem?
H.S.: Najważniejszy jest kontakt zwierzaka z człowiekiem. Jeśli zwierzę nie ma z nim częstego kontaktu, nie ma zabawy czy dotyku, to wycofa się społecznie. Przestanie kojarzyć człowieka z czymś dobrym. I jeśli takiego psa czy kota wypuścimy poza schronisko – po prostu zwariuje. Dlatego tak ważni są dla mnie wolontariusze. Na to położyłem największy nacisk w kierowaniu schroniskiem. Mamy w tej chwili ponad 290 wolontariuszy! To ogromna siła! Wolontariusze pracują na co dzień w firmach, korporacjach, zajmują się m.in. reklamą, marketingiem, mają wiele fajnych pomysłów, które z powodzeniem razem wcielamy w życie. Dlatego tak dużo prowadzimy różnego rodzaju akcji adopcyjnych. Zawsze jestem otwarty na nowy pomysł, bo jeśli dzięki temu choć jeden pies czy kot znajdzie dom – to warto. Dzięki wolontariuszom w moim schronisku zwierząt ubywa. Odwróciliśmy w ten sposób statystyki, z których jasno wynika, że w Polsce w schroniskach zwierząt przybywa. A u nas nie! Jesteśmy ewenementem w skali kraju. A to potwierdza moją teorię, że im więcej jest rąk do pracy, tym więcej możemy zrobić. Postawiłem na pracę zespołową i to przynosi efekty. Jestem z tego bardzo dumny.
S.D.: W jaki sposób wzrosła liczba adopcji zwierząt?
H.S.: W pewnym momencie stwierdziliśmy z wolontariuszami, że w przypadku adopcji trzeba potraktować zwierzęta jak… „produkt marketingowy”! Mamy dużą „ofertę” na rynku (inne schroniska, niekontrolowane hodowle i rozmnażanie itp.), więc zaczęliśmy się zastanawiać, co zrobić, aby pies czy kot z naszego schroniska był lepszy od konkurencji. W tym celu zwiększyłem liczbę weterynarzy (każde zwierzę jest przebadane diagnostycznie, zaszczepione, w przypadku choroby ustawione lekowo i dietetycznie), nawiązałem kontakt z behawiorystami, którzy pracują z naszymi zwierzętami. Dodatkowo wolontariusze wymieniają się zwierzętami, to nie jest tak, że wolontariusz ma np. tylko jednego psa do opieki. W ten sposób stymulujemy psiaki do poznawania nowych ludzi. Psy stają się bardziej otwarte i komunikatywne, i nie przeżywają tak bardzo faktu, że ktoś się nimi zainteresował na chwilę, po czym zaadoptował kogoś innego. Największy nacisk kładziemy u zwierząt na kojarzenie człowieka z czymś dobrym, pomimo krzywd, jakich doznały w przeszłości. To trudna praca, ale się udaje. Kiedy widzę, jak zmienia się taki zwierzak, to mam ogromną satysfakcję, która daje mi jeszcze większą motywację do działania. Dodatkowo nawiązaliśmy kontakt z wieloma znanymi osobami, które nas wspierają, m.in. z Kasią Moś, Maciejem Orłosiem czy Anią Dąbrowską, która zaadoptowała dwa nasze koty. Działania public relations są bardzo ważnym czynnikiem w adopcji zwierząt. Na koniec mam też sztab ludzi, którzy zachowują się jak profesjonalny dział obsługi klienta w dobrze działającej firmie. Bo przecież ludzie, którzy do nas przychodzą, mogliby pójść do innego schroniska, robią nam więc przysługę, że do nas przyszli. Musimy o tym pamiętać i pokazać, że to doceniamy. Traktujemy ich w sposób wyjątkowy i obsługujemy jak najlepiej.
S.D.: Co zmieniło się w schronisku za Pana kadencji?
H.S.: Po pierwsze od 2015 roku liczba zwierząt z 1700 zmniejszyła się do 700. Dodatkowo, od 2017 roku przyjmujemy zwierzęta nie tylko z rejonu Warszawy, ale również z Piaseczna i Góry Kalwarii. I pomimo tego liczba zwierząt u nas maleje! Po drugie, zmienił się system opieki weterynaryjnej, bo teraz to nie jest tylko kastracja, podanie leku czy zaszczepienie na wściekliznę. Każde zwierzę otrzymuje pełen pakiet szczepień. Ponadto wszystkie zwierzęta są diagnozowane i leczone. Na miejscu mamy nie tylko sprzęt do diagnostyki, ale również laboratorium. Zmodyfikowaliśmy linię do pojenia wodą, co jest bardzo ważne w przypadku upałów. No i najistotniejsze – wzrosła liczba wolontariuszy, którzy bardzo nas wspierają. Zorganizowaliśmy galę „Przyjaciel Schroniska Na Paluchu” i wręczyliśmy nagrody osobom, firmom i instytucjom, które wsparły naszą działalność. Już powstało u nas w schronisku studio fotograficzne (to pomysł wolontariuszy), dzięki któremu będziemy mogli robić fajne zdjęcia naszym podopiecznym i jeszcze bardziej promować ich w mediach społecznościowych i nie tylko. Wydaliśmy również poradnik, jak opiekować się zwierzakiem po adopcji. Chcemy być obecni z aktywnością w różnych dzielnicach Warszawy. Ukoronowaniem naszych akcji jest Warszawski Dzień Zwierząt, który organizujemy co roku. I jest jeszcze ważny, jeśli nie najważniejszy element, który odróżnia nas od innych schronisk. W większości schroniska są pozamykane, trudno do nich wejść. U nas na Paluchu jest inaczej. My nie mamy nic do ukrycia, nasze schronisko jest otwarte 24 godziny przez siedem dni w tygodniu. Jeśli ktoś coś zobaczy, co mu się nie podoba – niech przyjdzie do mnie i porozmawiamy. Bo może będziemy mieli na to wspólny pomysł? Otwartość nie tylko schroniska, ale również moja, sprawiły, że cieszymy się dużym zaufaniem społecznym. To duża odpowiedzialność, ale również ogromna satysfakcja. I nie zależy nam na promowaniu konkretnych ludzi i wymienianiu ich z imienia i nazwiska. Każdą inicjatywę podpisujemy zawsze „zespół schroniska”. Bo w dobrym zespole jest największa siła.
S.D.: Gdzie Pan urzęduje?
H.S.: Mam biuro „Na Paluchu”. Nie lubię zamykać się biurze, więc drzwi do mojego pokoju są zawsze otwarte. Każdy, kto chce ze mną porozmawiać, może do mnie przyjść – nie trzeba się umawiać. Oczywiście trzeba na mnie „trafić”, bo dużo przebywam poza biurem, chociażby teraz, kiedy jestem z Panią w naszym punkcie na Ochocie. Często odwiedzam też inne instytucje, urzędy i schroniska, aby porównać, jak inni radzą sobie z problemem bezdomności zwierząt. Samo siedzenie na miejscu nie pomoże. Trzeba szukać pomocy na zewnątrz, aktywizować się, działać, i ja to robię.
S.D.: Widzi Pan dużo cierpienia zwierząt. Codziennie trafiają do Pana skrzywdzone, porzucone lub zagubione zwierzęta. Ja od razu płaczę, nie potrafię obojętnie przejść obok krzywdy. Jak Pan psychicznie sobie z tym radzi?
H.S.: To jest oczywiście trudne. Moglibyśmy wszyscy usiąść i płakać, ale to zwierzętom nie pomoże. Ja przełykam łzy i działam. W mojej pracy zawodowej odwiedzałem różne szpitale dla ludzi, bo interesowała mnie organizacja pracy lekarzy i personelu. Cały czas szukam rozwiązań w innych grupach zawodowo zajmujących się pomaganiem. W szpitalach też jest dużo cierpienia, niektórzy pacjenci gasną w oczach i człowiek musi sobie z tym poradzić. To mi otworzyło oczy, że nie mogę się skupić tylko na ubolewaniu, bo jeśli będę użalać się nad jednym straconym życiem, to później mogę stracić wiele innych istnień. Skupiam się na potrzebach innych zwierząt. Biorę się w garść i działam dalej. Miałem kiedyś przypadek kota z przepukliną przeponową. Nie ulegało wątpliwości, że spadł z dużej wysokości. U nas w schronisku nie mogliśmy go operować. Zadzwoniłem do wolontariuszy, znaleźliśmy mu lecznicę, która wykonała zabieg. Znaleźliśmy nie tylko lekarza, ale również środki i dom, w którym kot mógł przejść rekonwalescencję. W takich trudnych przypadkach kontaktuję się z wolontariuszami, mam szereg specjalistów weterynarzy na zewnątrz, z którymi mogę się skonsultować. Nie jestem sam. Na początku koty, które do nas przyjeżdżają, muszą jednak być w klatkach, co niektórzy często mi zarzucają. Ale to jest jedyna droga, aby takiego kota obserwować: bo nie wiemy, czy kot je, czy prawidłowo się załatwia, czy nie jest na coś chory. Musi być prowadzona obserwacja w systemie klatkowym, dzięki temu zmniejszamy śmiertelność kotów, która jest statystycznie wysoka. Po obserwacji, kiedy kot jest zdrowy, jedzie do takiego miejsca jak to, w którym się znajdujemy. Otworzyliśmy filię „Ochota Na Kota”, aby przenosić tu zdrowe koty i dać im możliwość adaptacji w warunkach podobnych do domowych. Tu koty nie przebywają już w klatkach, tylko w dwóch pomieszczeniach, po których mogą swobodnie chodzić. Zaaranżowaliśmy przestrzeń podobną do domu: są kanapy, stół, krzesła, kuwety, rośnie trawa. Jestem zaskoczony, jak dużo adopcji kotów przeprowadziliśmy z tego miejsca. To mnie cieszy i nie pozwala na wspomnienia o trudnej przeszłości. Skupiam się na działaniu i polepszaniu życia zwierząt, nie siedzę i nie zamartwiam się.
S.D: Jak powstała filia schroniska „Ochota Na Kota”?
H.S.: Pomysłodawcą jest wiceprezydent m.st. Warszawy Michał Olszewski, który podobnie działającą placówkę zobaczył w centrum Nowego Jorku. Wspomnę tylko, że z p. Olszewskim mam niesamowitą współpracę, on nie tylko jest wspaniałym menedżerem, ale również miłośnikiem przyrody i zwierząt. Jest zawsze gotowy do pomocy. Cieszę się, że mogę współpracować z takim człowiekiem. Padła propozycja, żeby podobny punkt adopcji kotów zrobić w środku Warszawy. Zaczęliśmy szukać lokalizacji, która odpowiadałaby naszym potrzebom. Wybór padł na ul. Grójecką 79 w dzielnicy Ochota. Zależało nam na miejscu ruchliwym, z dużą przepustowością ludzi, którzy mogliby zaglądać przez ogromną, szklaną witrynę do środka i obserwować koty. Od 13 sierpnia działa nasz punkt, który pełni rolę punktu adopcyjnego oraz edukacyjnego. Edukujemy początkujących właścicieli kota, którzy wcześniej nie żyli z tymi zwierzętami. Pokazujemy na przykład, że jak jest kot i kanapa w domu, to zapewne będzie ona pozaciągana. Bo taka jest natura kota. A przez tego typu informacje zmniejsza się nam odsetek ludzi, którzy zwracają koty do schroniska. Chcemy, żeby adopcje były odpowiedzialne. Teraz mamy jesień i ten krótki czas już nam pokazał, że zrobiliśmy dobry uczynek dla ludzi i zwierząt. Koty z tego miejsca szybko znajdują nowych właścicieli, dlatego dzisiaj mamy do adopcji na razie tylko dwa koty. Nie do wiary, prawda?
Każdą inicjatywę podpisujemy zawsze „zespół schroniska”. Bo w dobrym zespole jest największa siła.
S.D.: To tylko świadczy o tym, że takich placówek jak „Ochota Na Kota” powinno być więcej. A pamięta Pan jakąś historię z happy endem w Schronisku „Na Paluchu”?
H.S.: Na szczęście jest wiele takich chwil. Pamiętam jedną wzruszającą historię. Pewnemu starszemu panu zginęła szesnastoletnia suczka bokserka. Ten pan przychodził do nas codziennie i szukał swojego psa. Chodził między boksami i rozmawiał ze sobą… Na początku myśleliśmy, że jest w nienajlepszym stanie psychicznym. Któregoś dnia, po kilku miesiącach poszukiwań znowu przyszedł do nas i znowu chodził między boksami, mówiąc coś głośno… Usłyszeliśmy pisk psa. Po chwili okazało się, że to jest zaginiona bokserka. Pan znalazł swojego pieska… Po raz pierwszy w życiu zobaczyłem wtedy, że pies miał łzy w oczach. Płakał ze szczęścia, bo spotkał swojego pana. To było naprawdę wzruszające. Wszyscy płakaliśmy…
S.D.: To piękna historia. Czy według Pana ludzie mają empatię?
H.S.: Mają, ale podzieliłbym ludzi na dwie kategorie wiekowe: ludzie do 40. roku życia są bardziej empatyczni z mojego punktu widzenia, ci starsi, powyższej pięćdziesiątki, są mniej wrażliwi, może przez wychowanie w innym systemie… Tutaj już ciężko zmienić poglądy. Przecież pięćdziesiąt lat temu mówiło się: to tylko pies, to tylko kot. Dzisiaj mówimy: pies i kot to nasi towarzysze życia, przyjaciele i członkowie naszych rodzin. Pracujemy nad zmianą stereotypów u ludzi starszych i mamy nawet programy edukacyjne dla dzieci i młodzieży w szkołach, aby młodzi postarali się pokazać babci i dziadkowi, że warto zmienić stosunek do zwierząt. Bardzo uczulam wszystkich, żeby ich zwierzęta nosiły obrożę z adresówką. W przypadku zgubienia od razu można zadzwonić do właściciela i w ten sposób nie narazimy zwierzaka na traumę w postaci schroniska. Bo to zawsze jest traumatyczne przeżycie, nie tylko dla pupila, ale również dla właściciela. Często ludzie nie zdają sobie z tego sprawy i nie myślą perspektywicznie. Dlatego tak ważna jest edukacja i żmudne powtarzanie, jak należycie opiekować się zwierzętami.
S.D.: A czy prywatnie posiada Pan kota lub psa?
H.S.: Mieszkamy z żoną w wielopokoleniowym domu z synem i jego rodziną. Mamy kota i psa, chociaż kot jest bardziej syna (uśmiech). Do niedawna mieszkały z nami dwa psy. Niestety, niedawno musiałem pożegnać się ze swoją ukochaną sunią, która była ze mną ponad dziewiętnaście lat (łzy w oczach). Pamiętam, jak pojechałem na giełdę samochodową po części do samochodu… Zobaczyłem faceta, który stał ze szczeniakiem i chciał go oddać za butelkę wódki… No i wróciłem z giełdy z małą suczką, którą mogłem schować do kieszeni marynarki. Taka była malutka… (łzy w oczach). Ciężko mi o tym mówić, bo bardzo byliśmy ze sobą związani… Rozstanie było niezwykle trudne. Teraz mam jednego psa, który jest ze schroniska. Ma na imię Minia, jest małym pieskiem i bardzo kocha dzieci. Minia jest po traumatycznych przejściach i na każdym kroku dajemy jej do zrozumienia, że jest u nas na zawsze i nikt już nigdy nie wyrządzi jej krzywdy. Teraz, kiedy nie jestem już najmłodszy, mam swoje przemyślenia na temat adopcji zwierząt w starszym wieku. Starsi ludzie nie chcą być samotni i adoptują zwierzaka. To piękny gest, ale czasami nie myślą, co się stanie ze zwierzakiem, kiedy umrą. A często takie zwierzę zostaje samo… To straszne, bo ono nie wie, co się stało, dlaczego ktoś zabrał je z ukochanego, spokojnego domu… Dlatego apeluję do starszych ludzi: pomyślcie, co się stanie z Waszym ukochanym psem czy kotem… Znajdźcie im zawczasu inny dom, żeby choć trochę zniwelować im traumę po Waszym odejściu.
S.D.: Smutne to wszystko, ale takie jest życie. Zmieńmy temat na weselszy. Co Pan robi po pracy? Jakie jest Pana hobby?
H.S.: Moją pasją jest przyroda i rośliny, a w szczególności sadownictwo. Mam kawałek małego gospodarstwa po rodzicach, w którym posadziłem już ponad tysiąc drzew. Lubię tam przyjeżdżać, bo to jest moja odskocznia od codziennego życia. Trudno nie wspomnieć, że jestem także szczęśliwym dziadkiem. Zosia, Izabela i Oliwia to moje trzy ukochane wnusie, które mi często towarzyszą, doładowując mnie pozytywną energią na kolejny tydzień. Tak nabieram sił do dalszej pracy.
S.D.: Jaki jest Pan prywatnie?
H.S.: Jestem wrażliwym człowiekiem, ale jest we mnie także dużo pokory. Można mi zaufać. Umiem słuchać ludzi i słyszeć ich potrzeby. Jeśli ktoś mi się zwierza – zostaje to tylko dla mnie. Pomagam nie tylko zwierzętom, ale również ludziom. W pracy udało mi się stworzyć markę Schroniska „Na Paluchu”, więc myślę, że jestem również spełniony zawodowo.
S.D.: Czy ma Pan marzenia?
H.S.: Najbardziej cieszy mnie, kiedy właściciele odbierają zwierzęta ze schroniska. Mam więc marzenie, żebym nie musiał szukać domu dla bezdomnych zwierząt, żeby ich pobyt w schronisku był krótki i żeby zwierzęta zawsze odnajdywały swoich właścicieli.